piątek, 29 lipca 2016

Rozdział 5 cz.1

Miejsce, do którego można wracać

Milan kuśtykał po podwórku, z zaciętą miną i rękami zaciśniętymi w pięści. Próbował najwyraźniej w ten sposób udowodnić sobie, że już wyzdrowiał. Czuł baczne spojrzenie Liliany, która siedziała na trawie przy domu.
Dotarli tutaj prawie dwa tygodnie temu, jednak dopiero szóstego dnia pobytu wyplatał się z ciasnych objęć snu. Za pomocą wywaru usypiającego pozbawili go przytomności na długi czas, chociaż niewiele stracił. Rana na nodze nie pozwalała mu wstać aż do dziś, nawet teraz chodzenie sprawiało ból. Ida zabroniła mu nadwyrężania nogi, ale tak naprawdę jej nie znał, nie widział powodu, aby postępować zgodnie z poleceniami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te czujne oczy Liliany.
Dziewczyna najwyraźniej pozostawała przytomna od samego początku. Nie mógł zrozumieć, dlaczego. Jednak nikt nie wyrażał chęci wyswobodzenia go z niewiedzy. Krótko przedstawiono jedynie stan pozostałych rycerzy i kazano dalej odpoczywać. Gaja przebudziła się zaraz po nim, ale nie znalazł w sobie ani chęci ani odwagi, żeby na nią spojrzeć. Mimo przebywanie w jednym pomieszczeniu zgrabnie unikali swojego towarzystwa. Wcale mu to nie przeszkadzało, przynajmniej nie musiał sobie radzić z uciążliwym charakterem dziewczyny. Tylko denerwowała go jej całkowicie zabandażowana ręka, tak samo jak okropne oparzenia na skórze. Miał wtedy ochotę wskoczyć na konia i ruszyć daleko stąd, najlepiej na wschód.
Foma kilka razy na jego oczach niemalże zadławił się krwią. Postanowił go więcej nie odwiedzać, bo widok uznawał za obrzydliwy. Wciąż widział przed oczami chwilę, gdy strzała trafia go prostu w gardło. Nie potrafił tego znieść. Jednak z całego szaleństwa wokół najbardziej drażnił go stan Aarona. Był przekonany, że zastanie go w pełni przytomnego, usiłującego nie jęczeć na liczne rany, które najpewniej zadali mu Czyści. Jakby na złość, chłopak tkwił w bezruchu, co jakiś czas tylko otwierając oczy i świdrując spojrzeniem otoczenie. Niemalże bez przerwy siedziała przy nim Liliana, co jakiś czas przeganiana przez Idę lub kapitana, na których widok robiła się czerwona jak burak i uciekała w popłochu.
Jeśli jednak wierzyć zapewnieniom Nadara, wkrótce mieli ruszyć do Lagary. Na samą myśl omal nie zwymiotował… najlepiej wszystkie wnętrzności. Jazda na koniu nie wymagała takiej sprawności stopy jak chodzenie, ale z pewnością głupia rana utrudniała mu życie.
– Długo masz zamiar grać obserwatora? – krzyknął w stronę Liliany. 
Dziewczyna tylko zamrugała, rezygnując z odpowiedzi.  Zirytowany, ruszył w kierunku stajni.
Nie dostrzegł konia kapitana, ale wcale go to nie zdziwiło. Ogier zazwyczaj działał wedle własnego rozmysłu, spacerował po okolicy jak gdyby nigdy nic, strasząc pozostałych. Milan musiał przyznać, że potwór był naprawdę piękny, dlatego tym bardziej dziwił się, że trafił w ręce pospolitego kapitana. Gdyby jeszcze nie reagował jak demon z czeluści piekieł, z pewnością podczas tych swoich podróży po okolicy zostałby pojmany i sprzedany w ręce kolekcjonera wartościowych zwierząt.
Podszedł do siwej klaczy, która spośród obecnych wydawała się najpełniejsza energii potrzebnej do przejażdżki. Poklepał ją po szyi, a potem zaczął czyścić grzbiet, strzepują z niego piasek i inne ślady brudu. Zarzucił czaprak, siodło, zapiął popręg, dopasował strzemiona. Czuł, jak powraca do niego spokój.
– Mam nadzieję, że masz ochotę na zwiedzanie – powiedział do klaczy.
– Co robisz? – usłyszał za plecami głos Liliany. Dziewczyna stała oparta o framugę, ze skrzyżowanymi rękami na piersi. 
– Szykuję spacer – odparł hardo. – Idziesz też, królewno Lagary?
Fuknęła oburzona na wspomnienie sytuacji sprzed kilku tygodni.
– Nie wolno nam się oddalać – stwierdziła, podchodząc do chłopaka, ale utrzymując dystans między sobą a resztą koni.
– Kto tak powiedział? – zakpił, nie rezygnując z wcześniejszych czynności. Zawsze bardzo starannie siodłał konia. Wyniósł to jeszcze z domu, gdzie bardzo dobrze traktowano wierzchowce – bez przesadnej miłości, którą szczycili niektórzy rycerze, ale z należnym szacunkiem.
– Czy to nie oczywiste? – syknęła gniewnie. ­– Skąd w tobie tyle buntu?
– Ta misja to i tak jedna, wielka porażka – powiedział lekceważąco. ­– Samowolna wyprawa niewiele zmieni w  ocenie. – Podał jej wodze. – Jest spokojna, ale silna. Powinnaś dać sobie z nią radę. Zaraz przygotuję drugiego.
Jak powiedział, tak zrobił. Liliana stała wpatrzona w chłopaka, który właśnie proponował jej złamanie zasad, jakimi kierowała się przez ostatnie kilka lat.
Ruszyli drogą prowadzącą w nieznane, w głębi ducha mając nadzieję, że nie czeka ich nic bardziej niebezpiecznego niż to konieczne. Liczyli, że wkrótce dotrą do najbliższej wsi. Przecież samotna kobieta nie mogła mieszkać daleko od ludzi. Jednak nie mylili się tylko w połowie. Faktycznie pół godziny zajęło im dotarcie do większego skupiska ludzi, jednak z jakiegoś powodu na ich widok wszyscy uciekali do domów. Automatycznie, widząc ich z oddali, chowali rodziny i zwierzęta za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
Nie znaleźli żadnej gospody ani karczmy, zupełnie jakby zagrzebano tutaj życie towarzyskie. Całość prezentowały jedynie pospolite gospodarstwa, bliżej centrum proste budowle mieszkalne. Miejsce targu wydawało się opustoszałe, jakby nie organizowano nic od dłuższego czasu. Wszystko to przytłaczało do tego stopnia, że niemal wniknęło w ich kości. Dopiero kiedy dotarli na plac sołtysa, zrozumieli przyczynę obecnego stanu wsi.
W samym centrum postawiono szubienicę, na której pozbawiono życia szóstkę osób. Była to prosta konstrukcja złożona z kilku belek, grubego sznura oraz zawiasów.
Wieszanie nie należało do żadnych nowości w świecie, w którym egzystowali. Śmiercią karano nie tylko zdrajców czy morderców, ale również złodziei, dezerterów, rozbójników, gwałcicieli. Jednak sprawiedliwość w ten sposób wymierzano osobom dorosłym, bardzo rzadko na stryczek trafiali ludzie w ich wieku, o młodszych nawet nie wspominano. Tak im się zdawało do tej pory, bo tym razem na potwornej konstrukcji zobaczyli istoty nie starsze niż dzieciaki, które dopiero wstępowały w szeregi rycerzy gwardii. Ich drobne główki ledwo wystawały ponad grubymi sznurami.  Byli to sami chłopcy o ciemnych włosach, które powiewały delikatnie na wietrze. Pierwszy z nich musiał mieć nie więcej niż trzy lata, nosił na szyi rzemyk z drewnianym krzyżykiem. Drugi sprawiał wrażenie starszego, chociaż jego ciało tak makabrycznie powykręcano, że nie mieli pewności. Kolejny musiał być najwyższy z nich, bo jego stopy mogłyby dotykać podłoża… mogłyby, gdyby ktoś nie uciął ich ponad kolanami. Chłopiec najpewniej umarł z powodu wykrwawienia. Czwarty wciąż miał otwarte oczy. Podobnie jak piąty, którego powieszono w koszuli nocnej. Ostatni wyglądał, jakby spał. Lekko przymknięte powieki i delikatny uśmiech na twarzy przeczył okrutnym prawom śmierci.
Liliana zbliżyła się do szubienicy, kiedy do jej nozdrzy dotarł smród gnijącego ciała. Zdała sobie sprawę, że dzieci musiały umrzeć już jakiś czas temu. Świadczyły o tym głównie owady lgnące do ich sinej skóry, jak i napuchnięte buzie czy ta okropna woń rozkładu oraz fekaliów.
Zeskoczyła z konia, aby już na własnych nogach dotrzeć do umarłych, jednak wtedy za ramię złapał ją Milan.
– Nie ryzykuj – powiedział krótko. – Z jakiegoś powodu ich nie ściągnięto, to nie jest nasza sprawa.
Wiedziała, że mówił prawdę, a jednak serce ją bolało na widok tych zamordowanych stworzeń. Nie wiedziała, co mogłaby zrobić, żeby przywrócić im spokój, to ta część, której wciąż nie rozumiała. Nie rozpracowała idei zakopywania zmarłych w ziemi, nie do końca zdawała sobie sprawę ze znaczenia uciekającego życia.  Jednak mimo to czuła coś nieprzyjemnego, dalekiego od cierpień fizycznych.
– Wracajmy – rzucił sucho, patrząc obojętnie na szubienicę.
Kątem oka dostrzegł, że Liliana z trudem zmusiła kończyny do wycofania. Zaraz potem w jego polu widzenia znalazł się ktoś jeszcze.
Milan bez chwili namysłu wskoczył na konia. Człowiek ten nie od razu zdał sobie sprawę, że ktoś go ścigał. Dopiero kiedy uderzenia kopyt o kamienne podłoże rozniosły się echem po placu, zaczął biec. To tylko sprawiło, że krew w żyłach chłopaka zawrzała. Nie miał już żadnych wątpliwości co do swojego postępowania. Zajechał mężczyźnie drogę, a kiedy ten próbował uciec w przeciwnym kierunku, zeskoczył na ziemię i ruszył jego śladem. Nie minęła nawet minuta, kiedy stanął tuż za nim – dostatecznie blisko, żeby chwycić go za ramię i przewrócić na ziemię. 
– Nie! Błagam! – krzyknął mężczyzna. – Ja nic nie zrobiłem!
To zbiło Milana z tropu. Oczekiwał walki, potoku kłamstw, nie zapadniętego staruszka, którym okazał się uciekający człowiek. Posiadał duży, zakrzywiony nos oraz okrągłą głowę, ale poza tym był drobny jak dziecko. Na ramiona narzucił płaszcz, ponad to nosił jedynie porwane w kilku miejscach spodnie. Nie należał jednak do wiejskiej biedoty, o czym świadczyły buty na nogach. Ci najubożsi zazwyczaj chodzili boso.
Wyciągnął miecz z pochwy, po czym podszedł do mężczyzny, który wytrzeszczył oczy w przerażeniu.
– Wstańcie – rozkazał Milan głosem ostrym jak brzytwa. ­– Powiedzcie, jak was wołają.  
Długo czekał na odpowiedź. Obcy człowiek trząsł się okropnie, co utrudniało mu sformułowanie komunikatu. Mimo to rycerz nie tracił cierpliwości. Oparł ostrze o podłoże, nie spuszczając wzroku z starca. Nawet kiedy za jego plecami stanęła Liliana, nie zmienił swojej pozycji. Chociaż kiedy już adrenalina opadła, rana na stopie zaczęła mu podwójnie dokuczać. Zmarszczył brwi.
– Daromir syn Bogusława Szewca z Piekierzyc, panie – rzekł w końcu mężczyzna.
– Co tu robicie? – zadał kolejne pytanie, przeszywając go spojrzeniem.
– Tylko do domu szedłem, panie.
– Dlaczego w takim razie uciekaliście, Daromirze z Piekarzyc? – zdenerwował się.
Starzec ponownie zamilkł, ale tym razem nie miał zamiaru odpowiadać. Najwyraźniej nie wiedział, co powinien zrobić. Strach niemalże wypływał z każdej części jego ciała, chociaż na twarzy można było dostrzec także upór.
– Mieliśmy wracać – zwróciła mu uwagę Liliana, chociaż większość uwagi poświęciła starcowi, który nie śmiał spojrzeć im w twarz.
– Najpierw mi powie, co tu się stało – rzucił na tyle głośno, żeby mężczyzna wbił to sobie do głowy. Ten jednak nie sprawiał wrażenia, jakby jego uwaga go zdenerwowała. Wyglądał bardziej na zaskoczonego.
– To wy nie jesteście NIMI? – zapytał, spoglądając mu prosto w oczy.
– Baczcie, do kogo się zwracacie – syknął, zaciskając palce na rękojeści miecza.
– Wybacz, panie – Starzec odskoczył prędko, spuszczając wzrok.
– Kim są ONI? – wtrąciła Liliana, nie mogąc ukryć zainteresowania.
– Rycerze barona Wezgrajta, panie, spalili nasze pola – próbował powiedzieć to beznamiętnie, ale nie potrafił. Załkał cicho, pociągając głośno nosem.
Milan chciał zapytać, dlaczego. Jednak nie był głupi. Doskonale wiedział, jak przejmowano ziemie za czasów rządów nowych magnatów. Zazwyczaj kończyło się to śmiercią niewinnych ludzi, olbrzymimi stratami i konfliktami między panem a mieszkańcami. Na terenach wschodnich, gdzie dodatkowe problemy sprawiały liczne potyczki z obcymi rycerzami, sytuacja mogła wyglądać tylko gorzej. Jednak wystawienie na szubienicy ciał dzieci wykraczało nawet poza jego zdolności akceptacji rzeczywistości. To granica, której nie przekraczano na jego rodzinnych ziemiach.
– Dlaczego nie pochowaliście tych ludzi? – warknął, bo tak jak okrucieństwo prostych rycerzy znał doskonale, to ignorancji rodzin wobec ich bliskich już nie.
Kara śmierci odbywała się na różnych zasadach, w zależności od miejsca, czasu i wagi popełnionego przestępstwa. Najczęściej nieszczęśnik trafiał do lochu, dopiero kilka dni później publicznie pozbawiano go życia. Władza nakazywała jeszcze tego samego dnia zabrać ciało rodzinie, jeśli ta wyraziła chęć jego zagrzebania. W innym wypadku straż musiała zorganizować to osobiście. Jeśli zbrodnia należała do wyjątkowych, nastąpiła na polach takich jak te, czasami do egzekucji dochodziło od razu, zabraniano również zabierać martwych przez maksymalnie kilka dni. Nigdy ten czas nie przekraczał tygodnia. Groziło to rozprzestrzenieniem zarazy, poza tym znacząco pogarszało nastroje wśród mieszkańców, wywoływało także bunt, najczęściej rosnącej w siłę Frakcji Pokoju. 
– Powiedzieli, że każdego, kto choćby tknie szubienicy, też zabiją – powiedział cicho mężczyzna.
– Ściągnijcie te dzieci i zagrzebcie je w ziemi – rozkazał Milan.
– Ale…
– Nie zrobicie tego – nie pozwolił mu dokończyć – to osobiście was powieszę. Wszystkich.
Po tych słowach wskoczył na konia, czując się jeszcze bardziej sfrustrowany niż przed wyprawą. Nie miał ochoty spędzić w tym miejscu ani chwili dłużej.
Doskonale znał prawa wojny. Słabszy musiał ulegać silniejszemu. Jednak pewnych rzeczy nie można odebrać, nigdy. Każdy człowiek inaczej podchodził do kwestii honoru, powiązań rodzinnych, obowiązków. Doskonale to rozumiał. Tylko w tym wszystkim ludzie chcieli zachować odrobinę godności… czy mieszkańcy tej wsi posiadali ją w ogóle? Każdy z nich mógłby wylądować na miejscu zamordowanych, wtedy wisiałby przez całą wieczność, nie mogąc zaznać spokoju nawet po śmierci.
Usłyszał tupot kopyt klaczy Liliany, więc przyspieszył, zostawiając starca daleko w tyle. Razem opuścili miejscowość, która w jego oczach bardziej przypominała makietę niż prawdziwą wieś. Tylko tym razem było już mu wszystko jedno.
Wjechali do okolicznego lasu, który prowadził ponownie do domu Idy. Tylko że już na samym początku zauważyli, że coś uległo zmianie na wybranej trasie. Dostrzegli ślady na pisku, które z pewnością należały do jeźdźców… musiało ich być przynajmniej kilku, ale nie mieli pewności.  Mogli to być tylko przejezdni rycerze stacjonujący w jednym z obozowisk, jednak nie wykluczali tego, że ściągali ich podwładni magnata Wezgrajta. Przekroczyli granicę w niezbyt uprzejmy sposób jakiś czas temu. W normalnych okolicznościach spodziewaliby się, że zajście zostanie zapomniane. Jednak skoro świta tego szlachcica pozwalała sobie na takie masakry w jednej z wsi, to równie dobrze mogli planować zasadzkę. Za zaatakowanie rycerzy Gwardii Królewskiej czekała dekapitacja. Problem polegał na tym, że niewielką ochronę im to dawało. Musieliby najpierw przeżyć, żeby oskarżyć kogokolwiek o naruszenie nietykalności.
Zwolnili, nie chcąc ominąć żadnego szczegółu, który ostrzegał ich przez niebezpieczeństwem. Już dawno minęło popołudnie, doskwierał im głód. Chłodne powietrze ocierało o policzki, chmury nad głowami zwiastowały burzę. Z każdym krokiem robiło się ciemniej i ciszej. Uznali to za dobry znak. W takich warunkach mogli ukryć swoją obecność.
Jak przewidywali, na skraju lasu zobaczyli przywiązane do pni konie. Ich właściciele pozostawali poza zasięgiem wzroku. Najprawdopodobniej było ich ośmiu, zakładając, że każdy dosiadał jednego wierzchowca. Mogli spróbować przebiec zagrożony teren, ale wtedy z góry naznaczyliby siebie jako wrogów, więc jeźdźcy ruszą za nimi w pościg. Natomiast spowolnienie również nie działało na ich korzyść – zaczepianie mniej licznej grupy należało do standardowych rozrywek.
„Kiedy każda decyzja może przynieść opłakane skutki, najlepsza zawsze będzie ta, którą podejmiesz teraz” usłyszał w głowie głos ojca.
– Pędź przed siebie – powiedział do Liliany. – Będę zaraz za tobą.
Dziewczyna dała znać, że zrozumiała i zaraz ściągnęła koniom wodze. Ruszył za nią, ale przyspieszył dopiero wtedy, kiedy był pewien, że jej przez przypadek nie wyprzedzi. Liliana bez względu na okoliczności wykazywała szczególną ostrożność podczas jazdy, co znacząco ją spowalniało.
Minęli obce konie i dosłownie przez sekundę Milan mógł zobaczyć siedzących w trawie mężczyzn. Wszyscy nosili przeciętne zbroje, a kiedy dostrzegli mijającą ich parę, machinalnie wstali.
Mieli przewagę, w końcu jeśli nawet tamci chcieli ich ścigać, to najpierw musieli znaleźć się w siodle, a potem porządnie rozpędzić. Skoro zdecydowali o postoju, najpewniej od dłuższego czasu byli w drodze, więc i konie odczuwały znużenie. Tylko że Milan sam po chwili sapał ze zmęczenia, co znacząco udzieliło się ogierowi, którego dosiadał. Ból w stopie dawał o sobie znać coraz częściej. W pewnym momencie jego rozkojarzenie doprowadziło do tego, że omal nie wjechał w konia Liliany. Dziewczyna ostro zawróciła wierzchowca, który z trudem zachował równowagę.
Zanim uspokoili spanikowane zwierzęta, minęło dobrych kilka minut. Wtedy też zaczęli doganiać ich jeźdźcy. Milan zaklął pod nosem. Nie spodziewał się ich tak szybko.
– Stój – powiedział do Liliany. Teraz ucieczka i tak nie miała żadnego sensu. Mógł jedynie udawać głupiego. Poklepał ogiera po szyi, po czym ściągnął go z trasy, mając nadzieję, że grupa rycerzy pobiegnie dalej, ignorując dwójkę młodych.
Oczywiście przeliczył się. Dowódca jazdy stanął tuż przy nim. Był to człowiek niezbyt wysoki w porównaniu do kompanów, ale jego oczy błyszczały groźnie, budząc niepokój. Milan machinalnie sięgnął do rękojeści miecza ukrytej pod płaszczem, jednak to nie mógł nazwać dobrym posunięciem. Mężczyzna przed nim jedynie uniósł brwi, ale jego świta dobyła własnych mieczy.
– Proszę, proszę – przemówił w końcu. – Sądziłem, że to tylko jakieś rzezimieszki, a tutaj dzieciaki z Gwardii Królewskiej.
Milan nie skomentował tej uwagi. Nie wiedział, jakie zamiary przejawiał mężczyzna. Jeśli chciał ich zaatakować, byli na przegranej pozycji.
– Ciąć?! – krzyknął członek świty, stojący na tyłach rosły mężczyzna. Jego głowa niemalże nie mieściła się w hełmie, który nosił. Zbroja zakrywała tylko niewielkie kawałki skóry. Zamiast miecza trzymał w ręku topór podobny do tego, którego używali kaci. Milan usłyszał, jak Liliana przełyka głośno ślinę. Sam postanowił zachować zimną krew.
– Nie – odpowiedział mu mężczyzna, najprawdopodobniej jego dowódca. – Zdajecie sobie sprawę, że wędrujecie obecnie po ziemiach magnata Wezgrajta?
Kiwnął głową, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa i nie wydobyły z siebie żadnego dźwięku.
– Macie przepustki?
Tym pytaniem trafił w sedno. To oczywiste, że nie posiadali żadnego dokumentu uprawniającego ich do przebywania na tym terenie. W końcu przez granicę przedarli się niemalże siłą. Gdyby powiedzieli o zamieszaniu, które rozpętał kapitan, pewnie straciliby głowę.
– Tak – mruknął Milan. Minę zrobił zaciętą, ale nie agresywną.
– W takim razie pokażcie je – rozkazał mężczyzna. Jego głos brzmiał uprzejmie, ale nie pozostawiał wątpliwości co do zamiarów.
– Najpierw ty okaż swoją – odparł, co tamten skwitował śmiechem. 
– Podobacie mi się, dzieciaku, chociaż kłamiecie jak szpieg. Możecie jechać! – Machnął na niego lekceważąco, ale Milan postanowił zignorować ten gest. Byleby dali radę wydostać z tego przeklętego miejsca. Skinął na Lilianę, która chciała ruszyć pierwsza, ale wtedy jeden z rycerzy zajechał jej drogę.
– Ty możesz jechać – sprecyzował dowódca. – Dziewczyna zostaje. 
Milan zamarł. Mężczyźni stojący za nim zarechotali obleśnie, jeden z nich zeskoczył z konia i rozpiął skórzany pas, do którego przymocowano pochwę z mieczem. Młody rycerz nie mógł go zobaczyć, wciąż odwrócony, ale słyszał  głośny dźwięk metalu uderzającego o podłoże. Jego spojrzenie zatrzymało się na mężczyźnie, który szczerzył do niego zęby ze swojego konia. Wyglądał tak pospolicie, jak to tylko możliwe. Nie cechowała go szczególna uroda ani brzydota, twarz nie sprawiała wrażenia przesadnie mądrej ani głupiej. W oczach nie znalazł agresji, jednak z pewnością nie miał do czynienia z człowiekiem miłosiernym.
Wiedział, że następny ruch zadecyduje o tym, co się z nimi stanie. Nie mógł zrobić niczego nieostrożnego. Powinien zanalizować sytuację, spróbować jakoś wybrnąć. Nie udawał naiwnego, rozpoznał zamiary rycerzy. Jednak bezsensowny atak oznaczał śmierć.
Usłyszał kroki mężczyzny, który szedł w kierunku Liliany. Dziewczyna zacisnęła palce na rękojeści miecza. Wtedy Milan podjął decyzję.
Ściągnął wodze, czując ogromny ucisk w klatce piersiowej. Drugi jeździec podprowadził konia do tego Liliany i wyciągnął w jej kierunku dłoń. Chciał ją chwycić za ramię i najpewniej zrzucić na ziemię.
Nie zdążył.
Dziewczyna wydobyła ostrze i zawinęła nim lekko, trafiając prosto w przedramię napastnika.
Przez krótką chwilę nikt nie zareagował. Na twarzach obserwatorów widoczny był tylko szok. Dopiero dźwięk uderzającej o podłoże dłoni sprawił, że kilka osób zadziałało jednocześnie.
Pozbawiony ręki mężczyzna wrzasnął dziko, a jego towarzysze ruszyli do ataku. Liliana z tym samym obojętnym wyrazem twarzy cięła jego kolegę w szyję. Kolejny jeździec z prawdziwą furią uniósł ostrze, ale Milan wjechał w niego z całą siłą, zwalając z konia. Wtedy poczuł, jak ktoś uderza go w głowę. Zachwiał się, spadł z siodła, lądując na twardym podłożu. Jego przeciwnik najpewniej rozłupałby mu czaszkę, gdyby Liliana w porę nie zeskoczyła tuż obok niego i nie zasłoniła go przed śmiertelnym atakiem. Dźwięk uderzającej o topór klingi miecza wypełnił głowę Milana, przywracając świadomość. Chłopak zerwał się na nogi w tym samym momencie,  w którym ostrze dziewczyny pękło. W porę złapał ją za łokieć i przekręcił w taki sposób, że dziewczyna stanęła na jego plecami.
To nie zmieniło ich położenia. Wciąż znajdowali się w mniejszości, a teraz nie mogli już atakować z zaskoczenia.
– Cóż – odezwał się dowódca, kompletnie nieprzejęty cierpieniem, którego doznawało jego dwóch podwładnych. – Straciliście swoją szansę, królewski rycerzyku.
– Ciąć?! – wrzasnął jeden nich.
Dał mu znak do nieskrępowanego ataku, kiedy Milan mruknął:

– To ty straciłeś swoją. – Zaraz zwrócił się bezpośrednio do Liliany – Havara. 


***

Udało mi się w końcu dodać kolejną część, mam nadzieję, że wam się podobała :D Tym razem zmieniłam perspektywę, żeby lepiej pokazać, co siedzi w głowie Milana. To również jeden z głównych bohaterów, chociaż do tej pory znajdował się na drugim albo nawet trzecim planie. 


Akcja tutaj nie jest bezpośrednio związana z głównym motywem tej historii, ale z pewnością dobrze obrazuje rzeczywistość, w której żyją bohaterowie, co również jest ważne dla przyszłych wydarzeń. 


Za jakieś 2-3 części skończy się już wątek tej wyprawy i wtedy będę mogła bardzo powoli, ale już przejść do rozwinięcia prologu. 


Dzięki za wszystkie słowa, które zostawiliście pod poprzednimi częściami. Ostatnio miałam jakąś blokadę w pisaniu, takie komentarze bardzo pomagają w jej przełamaniu ; ))